niedziela, 28 grudnia 2014

Francuzi pokonują przeszkody.

    Ogarnęła mnie cisza, cisza o francuskim charakterze. W gimnazjum miałam przyjemność po raz pierwszy obejrzeć serię Yamakasi i 13 Dzielnicę. I oglądam je nadal, ponieważ program "Stopklatka" skrupulatnie dba o to, aby przynajmniej 4 razy w miesiącu na antenie pojawiło się Yamakasi: Współcześni Samurajowie. Wczoraj oglądałam za to drugą część na TV4 bądź TVNSiedem - już nie pamiętam.
     No i tak to wygląda od wielu lat - nie pojawia się nic nowego w tym temacie (w każdym razie w podstawowym pakiecie kablówki), a po takim czasie i tylu obejrzeniach już zupełnie mnie to nie ciekawi. Trzeba przyznać, że trochę przeterminowały się te filmy - i z winy czasu, i przez to, że na przestrzeni wieków inaczej na nie patrzę i niektóre poważne sceny stały się dla mnie komiczne, a błahe rzeczy są przedstawiane jako bardzo patetyczne. Szczególnie widoczne jest to w Yamakasi 2: Synowie wiatru, gdzie już sam tytuł mnie rozśmieszył, podczas gdy w gimnazjum zachwycałam się taką atmosferą pełną zaangażowania dla Le Parkouru.

Źródło: tu.

    Właśnie - Le Parkour. O nim też cicho. I nie wiem, w czym leży przyczyna - czy nie powstają nowe filmy o nim, bo ludzie przestali to trenować, a pierwszy traceur David Belle już się starzeje, czy też ludzie zapomnieli o tym sporcie, bo media go nie promują. Hm. Jajko czy kura.
  Tak czy siak, boom na Le Parkour ucichł. Nie widuję, żeby młodociani to trenowali w najciemniejszych zakątkach miasta i w ruinach osiedli od bardzo dawna. To jeśli chodzi o me okolice, bo w Hiszpanii około maja wywiązała się grupka traceurów, którzy trenowali ciągle w tym samym miejscu. Chyba tak przez około miesiąc ich widywałam i często się im dłużej przyglądałam, bojąc się, że ktoś oskarży mnie o chęć rozdawania im cukierków, ponieważ byli sporo młodsi ode mnie, a w tej części Hiszpanii wszystkie szkoły są ogradzane około trzymetrowym płotem, aby potencjalni pedofile nie przyglądali się dzieciom.
      W poniższym fragmencie postu znów chciałam nieco pożalić się na nagłaśnianie biegania - znaczy uważam, że to wspaniała rzecz i jak najbardziej warto to promować, ale dlaczego jest cicho o innych sportach? Przecież Le Parkour jest dużo bardziej wymagający niż samo bieganie. Po takich treningach idealne ciało w każdym wymiarze słowa "idealne" jest gwarantowane. Fakt, ten sport bardziej nadaje się dla mężczyzn, ale która siłownia da takie rezultaty jak Le Parkour? Jedyna wada, to to, że jest dość niebezpieczny. Sama, gdy moi koledzy to trenowali, to myślałam "poharatają się, pospadają z dachów i będzie". Ale gdyby to ucywilizować i zrobić hale treningowe z prawdziwego zdarzenia albo treningi pod okiem profesjonalisty? )Wtedy również można by to trenować cały rok, a nie tylko podczas ładnej pogody.) W końcu z tańca na rurze zrobił się popularny trening mięśni oraz stretching i niedługo pewnie Pole Dance zostanie ogłoszony sportem olimpijskim, to co z Le Parkourem? Może to trochę zajęcie dla młodych i bardzo młodych ze względu na tło (związek z życiem ulicy, bunt itd.), ale chyba lepiej, żeby młody się uczył sportowego charakteru niż klikania w-s-a-d'u do 3 nad ranem. I to wszystko z pozyskiwaniem umiejętności, kształtowaniem ładnej sylwetki, trenowaniem mięśni, szybkiego biegania, kondycji oraz tego wszystkiego razem wziętego podczas budowania więzi z przyjaciółmi z treningów. Sporo, prawda?

Adres obrazka tu.

     Ucieszyłabym się, gdyby taki ruch w Polsce miał miejsce na nowo i utrzymał się trochę dłużej rozwijając się, Poza tym miło by mi było, gdyby powstawały następne filmy z moim ulubionym rodzajem francuskiej kpinki - jak chociażby w Taxi3. Może jakiś polski nietandetny film o parkourze? A jeśli nie da się w Polsce, to może jak najbardziej być francuski - aby nowy i może bardziej inteligentny z bardziej realną fabułą niż w Synach wiatru. Proszę:))
    Ponadto wczoraj podczas analizy Synów wiatru zastanawiałam się, że skoro Le Parkour to jak najszybsze i jak najprostsze pokonywanie przeszkód (zresztą ma to ponoć znaczenie przenośne i na jednym z blogów, które już teraz niestety nie funkcjonują przeczytałam kiedyś, że Le Parkour uczy także pokonywania przeszkód w życiu, radzenia sobie z różnego rodzaju problemami), to dlaczego jak główni bohaterzy właśnie są ścigani przez wściekłych przebierańców, robią szpagaty i potrójne axele? Trochę przesiąkłam wiedzą fizyka, którego trzymam w domu i doszłam do wniosku, że te upiększacze wytracają ich energię. I w ogóle przecież to nie jest filozofia Le PK.

Obrazek stąd.

    Jednak już wszystkiego się dowiedziałam - zaciera się różnica między Le Parkourem a Freerunem, którego preursorem jest Sébastien Foucan. Otóż Le Parkour to owszem polega na pokonywaniu przeszkód tak, aby jak najszybciej przedostać się z punktu A do B i jest traktowany jako cały bieg, a to Freerun jest od upiększania - polega na skupianiu się głównie na estetyce i pojedynczych elementach, wymaga także treningu akrobatycznego. I stąd szpagaty. Obie dyscypliny przechodzą istną dyfuzję - dlatego wpisując w Youtube "Le Parkour" czy "Freerun" często trudno wyłowić różnice.

Obrazek wzięty stąd.

   Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko połączeniu tych dwóch sportów i zrobienia hali ze wszystkimi przyrządami do obu rodzajów biegania. Aby tylko ktoś sobie przypomniał o takich dyscyplinach i je pielęgnował.
   W dodatku zasmuciłam się, bo z podnieceniem zauważyłam, ze w Polsce jest grupa parkourowa - Keep walking, tylko że ostanie aktualności są z 2006 roku.
    Sama z chęcią bym zaczęła to ćwiczyć, jeśli zapewnione by były oficjalne treningi, bo na własnąrękę z moimi zdolnościami akrobatycznymi, to cały czas przy moim parkourowym terenie musiałaby stać eRka. A gdyby to było pod profesjonalnym okiem, stopniowo, po kolei - to bardzo chętnie.Taka wysportowana i sprawna dziewczyna to musi być coś!

P.S. Zastanawiałam się, czy post dodać do zakładki "Treningi", czy do "Kontrowersji" ze względu na moje narzekania na filmotekę, ale ostatecznie chodziło mi do zachęcenia do uprawiania sportu.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Wizyta u psychologa.

    Pewnego dnia w biurze rozwinęła się dyskusja o tym, czy dzieci pamiętają cokolwiek z pierwszych lat i miesięcy. Jedna grupka twierdziła, że nic nie można pamiętać z czasów, gdy się miało rok czy dwa i że pamięć w miarę trwała zaczyna się od 3-4 roku życia, a druga grupka twierdziła, że możliwe są pewne przebłyski, obrazy. Ja w każdym razie nie narzekam na dziecięcą pamięć i od czwartego roku życia posiadam bardzo klarowne wspomnienia. Zapytana kiedyś przez jednego lekarza, co pamiętam z czwartego roku życia odpowiedziałam "basen z wujkiem i jego dziećmi"...-"A z piątego?" - "Basen z wujkiem i jego dziećmi" - "Z szóstego?" -"Więcej, lekcje pływania i zerówkę".
    Później złożyło się tak, że z małą przerwą trenowałam pływanie aż do końca gimnazjum. Był taki okres, że się uparłam i pływałam codziennie (w sobotę nawet dwa razy). Nie nie, na zawodach nie szło mi świetnie, ale lubiłam basen. Można tam wszystko sobie przemyśleć, powtórzyć daty przed klasówką z historii i wiersz na pamięć na polski. Tak, w gimnazjum już permanentnie śmierdziałam na lekcjach chlorem i nie mogłam tego niczym zmyć
    Ponadto można tam było się pościgać z innymi na torze i ucieszyć się, że kilka osób razem z tobą chodzi regularnie na basen i znasz już kilka osób z torów. (Moja ulubiona znajoma chodziła w różowym "puszkowym kostiumie", miała różowy czepek i blond grzywkę wyciągniętą spod czepka. Dlatego pływała niekrytą żabką, aby jej nie zmoczyć.) Po takim wysiłku chętnie po powrocie do domu zabierałam się za naukę, bo na wysiłek fizyczny najlepszy jest psychiczny i odwrotnie. Na pobasenowej bateryjce okazało się, że odrabiałam lekcje o wiele szybciej niż gdy miałam dzień beztreningowy. Przed basenem raczej nie zabierałam się za lekcje - najpierw woda! Później lekcje, a później przyjemne zmęczenie przed snem. Po basenie bardzo dobrze mi się spało i zawsze wstawałam wypoczęta.
    Mimo częstych treningów nie miałam mięśni na brzuchu jak Chodakowska, ale czułam, że wszystkie mięśnie mam w miarę wyćwiczone, a przede wszystkim używane:) Nie odchudziło mnie to, ale też nie tyłam jedząc wszystko, na co miałam ochotę. Nie mam też barów jak Marit Bjoergen, o co często boją się panie. Powiem więcej - moja przyjaciółka pływa o wiele więcej ode mnie i również nie przypomina enerdowskiej pływaczki, cieszy się za to brakiem zwisającej skórki na przedramionach, co jest charakterystyczne dla niećwiczących dziewczyn (można być szczupłym, ale ręce nie kłamią) - basen ujędrnia.

Źródło obrazka tu.

     Nie wiem za to jak to działa na panów, bo słyszałam od wielu kolegów, że basen może wyćwiczyć ładnie ramiona i "poszerzy" postawę, ale większość pływaków chodzi równolegle na siłownię, więc może dlatego dobrze wyglądają. To już muszą rozstrzygnąć mężczyźni.
   Do czego zmierzam? Zapraszam wszystkich na basen. Regularne chodzenie (regularne! systematyczne!) poprawia samopoczucie o 1000%, daje czas tylko dla siebie i radość nawet, gdy trzeba przystąpić po nich do codziennych, niezbyt przyjemnych obowiązków.
      Tyle się mówi o bieganiu. Że cudowne, że endorfiny, buty Nike'a wszędzie na reklamach. A pływanie? Nie trzeba mieć super czepka ani okularów Vogue'a, aby pływać. W wodzie każdy jest zajęty sobą (mam na myśli basen sportowy, nie jacuzzi),
        Tu chciałam poruszyć jedną z najważniejszych kwestii (ale to tylko dla Pań, faceci mogą ominąć ten akapit) - wiele kobiet i dziewczyn rezygnuje z basenu, bo jest się skąpo ubranym i widać, ze nie ma się figury Halle Berry z Bonda, kiedy to wyłania się z oceanu niczym syrena. Mi wiele brakuje do takiej postury, a nigdy się tym nie przejmowałam, bo wiedziałam, ile dobrego mi przynosi basen. szczególnie należy oddalić strach, że będzie na basenie ktoś znajomy w tym samym czasie i zobaczy nas na basenie. Warto jeździć do pobliskiego miasta, żeby sie ukrywać? Obcymi też nie warto się przejmować - każdy pływa po torze we własnym celu i nie będzie sprawdzał, jak wyglądasz i wyciągał lupy. Wszyscy, którzy pływają na basenie sportowym są tam z konkretnego dla siebie powodu - pływają dla kondycji, na swój rekord, potrzebują chwili dla siebie lub wszystko po trochu. Dlatego nie za bardzo mnie przekonuje argument "nie chodzę na basen, bo mam gruby tyłek" - idziesz tam, to znaczy, ze chcesz coś poprawić. Szczególnie, że większość dziewczyn, od których to słyszałam są naprawdę zgrabne. Zresztą to basen ujędrnia ciało i pracuje nad nad naszymi mięśniami. Nie wymyślajcie, dziewczyny i idźcie potrenować, spalcie kalorie i cieszcie się endorfinami. A może jakiś kursik albo indywidualne lekcje dla większej motywacji?

Obrazek pochodzi stąd.

       Wszyscy pływacy, których znam mówią, że basen jest dobry na wszystko. Zgadza się! Na formę, na samopoczucie, nawet na choroby. Gdy byłam chora, szłam na basen i zdrowiałam (z przeziębienia, z bólu brzucha....). Trzeba się tylko przemóc.
      Warto nadkładać swoje, często wymyślone, kompleksy nad korzyści PŁYNĄCE z basenu? lenistwo też należy przepędzić i spalać Świąteczne kalorie oraz pozyskiwać wysportowane ciało.
       Basen to najlepszy psycholog i osobisty trener.

Źródło tu.

      P.S. Ja w czepku wyglądam beznadziejnie. Ta pani na zdjęciu zresztą też. Nie ma się czym przejmować.

sobota, 20 grudnia 2014

Święteczne prace

    U mnie dziś zapach jak u babci - dopiero co upiekły się świąteczne pierniczki. A właściwie nie "się" tylko ja je upiekłam razem z moją koleżanką. Zawsze myślałam, że to bardzo skomplikowane i tylko wybitni cukiernicy lub babcie umieją robić TAKIE rzeczy. Przepis jednak okazał się bardzo prosty i zajął mi dużo mniej czasu niż oszacowałam. Wszystko wyszło perfekcyjnie. Zresztą nie mam za bardzo jak się długo rozpisywać, bo przepis wzięłam stąd, wiec wszystko jest dokładnie przedstawione. Ja jedynie mogę pochwalić przepis i wstawić zdjęcia z kolejnych etapów.


    Powyższy obrazek przedstawia samą "bułę". Martwiłam si o to, czy ciasto mi dobrze wyjdzie, bo na początku (nawet po dodaniu miodu) było bardzo suche, jednak gdy się doda jajko i polewa mlekiem zaczyna nabierać odpowiedniej formy. Przy wałkowaniu warto podsypywać mąką.


     Tutaj już widać górkę gotowych pierniczków. Wtedy zaczyna pięknie pachnieć w domu.


    Pierniczki już gotowe do wstawienia do piekarnika. Ja ustawiałam na każda serię po 12 minut w 180 stopniach, Wtedy były idealne. A zapach przecudowny...


     I efekt końcowy - muszę przyznać - znakomity! Pierniczki są pyszne, dodatkowo przed podaniem w Wigilię udekoruję je lukrem :) Na koniec jeszcze chciałam dodać, że gdy podwoiłam składniki przepisu na 40 pierniczków, wyszło mi ich 175 o różnej wielkości, były małe i duże.


czwartek, 11 grudnia 2014

Spieszmy się jeść, bo karta się zmienia.

       Dzisiaj porozprawiam na jeden z moich ulubionych tematów, a zarazem zajęć życiowych - o jedzeniu. Mam na myśli kuchnię włoską i to, co mi ją przywozi (właściwie przynosi na rękach) do Polski - restaurację "Piccola Italia" w Warszawie. W zasadzie powinnam napisać La "Piccola Italia", bo to wyjątkowe miejsce i jedno z niewielu, gdzie można dostać carbonarę bez śmietany. W dodatku bez błędów językowych w menu (nie otrzymamy tam "capucino" ani "italiany cociny" tylko powita nas najprawdziwsza "la cocina italiana"). Ale oprócz tego, czego ta restauracja nie robi źle, chciałam napisać o tym, co im wychodzi doskonale!
        Pierwsze danie, które tam zamówiłam (ponad dwa lata temu) to było Penne Calabrese (teraz niestety wycofane z menu, nawet rozmawiałam ostatnio o tym z kelnerką, że było przepyszne i spytałam, czy może wróci do karty, ale podobno na razie to nie jest planowane <płacz>). Był to oczywiście makaron penne. W sosie pomidorowym, posypany nieskąpo serem i to wszystko zapiekane w piecu i podane w naczyniu do lasagne. Tym to danie się różniło od zwykłego makaronu niezapiekanego, że ser utworzył "skorupkę" na wierzchu i jak to opisałam koleżance "jak przebiłam się widelcem przez ser, to tak jakbym wygrała w totolotka. W środku czekała mnie istna ambrozja". Pod serem czekał mnie płynny, gęsty i gorący sos pomidorowy z makaronem. Cudo!
     Kolejne zamawiane przeze mnie dania to były m.in. Tortelloni del Re (królewskie tortelloni), Ravioloni alla Cubana i ostatni mój hit: Ravioloni Saporiti. Do każdego dania wymagającego parmezanu nie dostajemy startych wiórków przypadkowego sera twardego i długodojrzewającego miedzy którymi jest kilka centymetrów odstępu i nie starcza ich na jedną gnocchę, ale najprawdziwszy parmezan, którym można posypać całe dania bez presji, żałowania sobie i obliczania całek powierzchniowych, żeby na ostatni kawałek zostało nam wystarczająco dużo. Mi jeszcze nawet starcza, aby po zjedzeniu dania wyjadać parmezan widelcem z pojemniczka. Zawsze się bacznie przy tym rozglądam, czy aby na pewno nikt na mnie nie patrzy, ale ostatnio się zatraciłam w mej rozkoszy i przyłapała mnie na tym kelnerka...więc szybko zagadałam ją o moim daniu i spytałam o kartę, na co otrzymałam odpowiedź, że karta przed Bożym Narodzeniem ma się zmienić i to dość radykalnie. A to oznacza, że muszę zbierać pieniądze, bo jest jeszcze kilka pozycji w menu, których absolutnie koniecznie muszę spróbować. A zostało niewiele czasu...
      To jedyna restauracja, w której zostawiam napiwek większy niż powinien być, bo szczerze mówiąc, za takie dania jakie są tam serwowane zapłaciłabym więcej niż jest podane w menu (ale ciii...).
        Jedyne, czego mogę się teraz doczepić, a wcześniej nie mogłam, to to, że szatnia chyba została zlikwidowana i trzeba zabierać kurtki na salę główną, co już odbiera pewien poziom elegancji jaki był wcześniej. Ale może gdy nadejdą mrozy i kalendarzowa zima, to się to zmieni (mam taka nadzieję).
          Jedno jest pewne, nawet bez szatni daję restauracji sześć gwiazdek na pięć i wszystkie możliwe Gwiazdki Michelin. Także z sentymentu. Restauracja zresztą bez mojej pomocy otrzymała kilka nagród.

          A oto linki do stron restauracji:
  •           Na facebooku (bardzo podoba mi się, że strona jest prowadzona zarówno w języku włoskim, a jednocześnie są ładne tłumaczenia na polski, nie przez bing ani google translate)
  •           Oficjalna strona
  •           Prosto do menu!
         Gdy będę bogata, z pewnością będzie mnie można tam często spotkać!
     
 Bon appetit!


P.S. Przy okazji pozwolę sobie zaapelować, aby nie wymawiać penne jako "pene", tylko przez dwa "n", ponieważ nieraz spotkałam się, że zamawiający prosił o pene, a pene to po włosku penis. Na szczęście w jednej z sytuacji kelner był znajomym i to z poczuciem humoru, więc na takie zamówienie odpowiedział "już się robi" i udawał, że rozpina spodnie. Jeśli jesteśmy w Polsce, to pól biedy, bo kelnerzy mogą nie znać takich niuansów. Jednak jak gdzieś wyjeżdżamy to lepiej nie prosić publicznie o penisy. Ewentualnie odwleczmy takie prośby na zaplecze...

wtorek, 9 grudnia 2014

Z przepisów mojego kulinarnego guru.

     To była pierwsza jadalna rzecz, którą "zmontowałam w kuchni" i to było w gimnazjum...Przepis jest mojego przyjaciela, razem też piekliśmy browniaki po raz pierwszy, ponieważ ja nie zawsze rozumiałam przepisy i wolałam zobaczyć krok po kroku jak to ma wyglądać. I poskutkowało. Wyszło. Nieco później, zafascynowana osiągnięciem piekłam browniaki każdemu mojemu chłopakowi...tak dla popisu, choć z perspektywy czasu wiem, iż niektórzy nie byli tego warci. Jednak w tak poważnych sytuacjach jak pieczenie dla własnego chłopaka mogłam skorzystać z "telefonu do przyjaciela", który uspokajał mą panikę, kiedy ciasto zbyt wolno się piekło i podpowiadał mi, co mam robić w tych dramatycznych chwilach.
     Dziś po raz pierwszy przepis na brownie ujrzy światło dzienne, ponieważ do tej pory (dopóki nie wiadomo było, ile jeszcze mężczyzn tego skosztuje) był tajemnicą (proszę to docenić).

     Potrzebne składniki na 4 brownie (to bardzo "zapychający" deser, rzadko kto oprócz mojej przyjaciółki daje radę zjeść dwa na raz, więc przepis polecany jest dla czterech osób):
+ 100g (tabliczka) gorzkiej czekolady - polecam wedlowską
+ 50g masła
+ 50 g mąki
+ 150 g cukru
+ 3 jaja
+ w ramach dodatków: bita śmietana, wiórki kokosowe, mleko, kakao w dowolnych kombinacjach

     Jak połączyć:
Tabliczkę czekolady rozkruszamy lub chociaż dzielimy na kostki i razem z masłem roztapiamy. (Ja to robię tak, że gotuję wodę i nad tą gorącą wodą w garnuszku rozpuszczam czekoladę z masłem.) Odstawiamy do ostudzenia. Osobno miksujemy jajka i dodajemy powoli do nich najpierw cukier, a później make i cały czas miksujemy. Na koniec dodajemy do tego wszystkiego rozpuszczona czekoladę i dalej miksujemy, aby nasze cudo było jednolite. I już! Piekarnik nastawiamy na 200 stopni, rozlewamy brownies do czterech foremek (ja podkładam papier do pieczenia lub specjalne papierowe foremki) i pieczemy około 15-20 minut, tak żeby było upieczone, a w środku wilgotne. Ponieważ każdy piekarnik działa troszkę inaczej, polecam sprawdzać patyczkiem, czy browniaki osiągnęły wymarzony stan :) Na koniec można podać z bitą śmietaną i kakaem lub polać odrobiną mleka i posypać wiórkami kokosowymi (lubię takie czarno-białe wariacje) lub podać z lodami śmietankowymi jak w Burger Kingu, kto jak preferuje. Dobre są nawet w wersji saute. Mniam, mniam.

Oto gotowa masa.
Tu foremki czekają na wypełnienie. Lepiej kupić nieco większe
 papierowe wkłady,  wtedy bez problemu się wyjmuje desery.






piątek, 5 grudnia 2014

Staję się mięśniakiem, czyli piątkowe ravioli.

     Ten weekend zaczęłam wolnym piątkiem i lepieniem włoskich pierogów - ravioli ze szpinakiem i ricottą w sosie z 4 serów. Rozgniatanie ciasta wcale nie było aż takie ciężkie jak myślałam. Za to przy wałkowaniu już miałam się poddać, bo ręce odmawiały mi posłuszeństwa... ale w porę zorientowałam się, że mam na tyle miejsca, aby biegać wokół stołu i tym sposobem szybciej rozwałkowywać ciasto.

     Składniki:

Ciasto:
+ 400g mąki (ok. 2 i 2/3 szklanki)
+ 4 duże jajka

Farsz:
+ 150 g szpinaku
+ 100g ricotty
+ mała cebula
+ 3 ząbki czosnku
oliwa extra virgin
+ sól, pieprz

Sos:
+ mleko
+ 4 sery (u mnie gouda, gorgonzola, topiony śmietankowy, Dziugas)

     Co do czego?:

Ciasto:
Z mąki robimy kopczyk i formujemy na środku dołek. Roztrzepujemy jajka i wlewamy do środka kopczyka. Widelcem tak mieszamy jajka z mąką, aby nie przebić ścianki kopczyka (aby nie wypłynęło jajko). Gdy jajka zostaną wsiąknięte przez mąkę, można zacząć ugniatać. Po 10-15 minutach ugniatania ciasto powinno być gotowe - gładkie z pęcherzykami powietrza. Wtedy możemy ulepić sobie z niego kulkę, żeby było łatwiej wałkować, Ciasto wałkujemy dość długo, aż będzie cienkie. Później owijamy nasze ciasto "kołderką" - przykrywamy czystą ściereczką i czekamy aż ciasto nie będzie rozciągliwe - wtedy łatwiej je będzie kroić.



Farsz:
Na patelni podsmażamy cebulkę pokrojoną w drobną kostkę, dodajemy przeciśnięty przez praskę czosnek i pokrojony w dość grube paski szpinak (szpinak straci dużo objętości podczas duszenia). Całość dusimy przez ok. 10 minut. Zestawiamy z ognia do zupełnego ostygnięcia i dodajemy ricottę. Mieszamy i gotowe.
Następnie kroimy ciasto na grube plastry i nakładamy farsz małą łyżeczką w odstępach i bliżej jednego brzegu wyciętego kawałka ciasta, ponieważ drugi brzeg chwytamy i zawijamy go przykrywając ciastem kolejne porcje farszu. Miejsca między porcyjkami dogniatamy palcem, aby "odcisnąć" powietrze, zlepiamy dokładnie i kroimy, aby wyszły nam kwadratowe lub prostokątne pierożki, według gustu. Dobrze jest mieć specjalny sprzęt do krojenia ravioli lub po prostu okrągły nóż do faworków - wtedy ravioli mają charakterystyczny "szlaczkowy brzeg". Może kiedyś sobie sprawię taki prezent.



Sos:
na patelnię wlewamy trochę mleka (niestety sos robię zupełnie intuicyjnie, jeśli chodzi o ilości składników), czekamy aż zacznie wrzeć i dodajemy każdy z serów po trochu <Dziugasa raczej nie polecam wrzucać w kawałkach, ponieważ jest zbyt twardy, więc lepiej go zetrzeć> (jeśli ktoś średnio przepada za serami pleśniowymi, dodaje jego odpowiednio mało do swych preferencji) i czekamy aż się rozpuszczą. Sos powinien być lekko gęsty, ale "pływający" - jak dodamy zbyt dużo serów w stosunku do mleka to sos będzie zbyt ciągnący.
Aha, sos można zrobić bardziej płynny niż mój (wtedy pewnie lepiej by się prezentował na zdjęciu, ale ja lubię jak mogę sobie pogryźć serek, wtedy jego smak wydaje mi się intensywniejszy...ale za to już nie ścieram Dziugasa na wierzch).


Pragnę poinformować, iż moje danie przetestowało dziś 3 mężczyzn, wszyscy trzej wciąż żyją, a podczas jedzenia jak i po wykazywali entuzjazm w stosunku do potrawy. Kucharce podziękowali :)







poniedziałek, 1 grudnia 2014

Pastafarianizm.

     Trudno mi teraz powiedzieć, kiedy stałam się fanatyczną wyznawczynią tej religii... Makaron był zawsze mile widziany na moim talerzu. Z czasem jednak przerodziło się to w obsesję. Przez połowę tego roku, którą spędziłam w Hiszpanii było naprawdę niewiele dni bez makaronu. (Czasem wstyd mi było pichcić, gdy któryś ze współlokatorów patrzył na mnie jakby podejrzewał, że nic innego poza makaronem nie umiem przygotować.) Tam też mogłam sobie pozwolić na kulinarne swawole, których w mym rodzinnym domu mi zabraniano słowami "Gotuj co chcesz, tylko nie ruszaj tych garnków, nie przestawiaj przypraw, nie dotykaj kuchni, a najlepiej to zamów sobie pizzę."
     Za to grudzień mogłam rozpocząć makaronem. Ponadto przerwałam również swoją złą passę... Otóż od czasu powrotu do Polski nie udawało mi się zrobić tak dobrej carbonary jaką robiłam w Hiszpanii. Nie wiedziałam w czym rzecz, wciąż wychodziła niezbyt dobra. Proporcje składników były takie same, jednak wina leżała w ich jakości. Jednak ostatnio w desperacji postanowiłam nie oszczędzać na składnikach do carbonary i kupiłam rzeczy, które mi najlepiej smakują (nie chodzi o to, że to musiały być najdroższe produkty z całego sklepu, ale takie, których kiedyś próbowałam i wiem, że same w sobie są dobre).
     Mój przepis niestety będzie ubogi w dokładne ilości niektórych składników, ponieważ akurat carbonare robię zupełnie na oko, jednak postaram się dokładnie opisać ile czego potrzeba i co ma z tego wyjść :). Potrzebne składniki na dwie osoby:
+ 2 jajka
+ 200g makaronu (najbardziej do carbonary lubię linguine, wcale nie spaghetti)
+ 2 półcentymetrowe lub szersze plastry boczku gotowanego lub wędzonego (mają się dać łatwo pokroić w grubą kostkę)
+ ser (w moje kubki smakowe najlepiej trafia nie parmezan, a Dziugas)
+ oliwa z oliwek extra virgin
+ sól, pieprz
+ bazylia, oregano
Bez śmietany! Zaznaczam to dość wyraźnie, bo uważam, że dodawanie śmietany do carbonary to polski wynalazek, który psuje danie, a ponadto wtedy nie powinno to już funkcjonować w menu pod tą nazwą. Zniechęca mnie ten pomysł do tego stopnia, że jeśli zamawiając carbonarę w restauracji wyczuję w niej śmietanę, to już nie wracam do tego lokalu.
      Przygotowanie: do garnka wlewamy wodę (przynajmniej 3 litry, makaron uwielbia dużo wody) i solimy ją (najlepiej po zagotowaniu wody i przed włożeniem makaronu). Gdy woda się zagotuje, wkładamy makaron, a obok rozgrzewamy oliwę na patelni i kroimy boczek w dużą kostkę (i tak kawałki się trochę skurczą po upieczeniu), a następnie wrzucamy go na patelnię. Można go również podlać wytrawnym białym winem. Po usmażeniu zestawiamy patelnię z ognia do ostygnięcia, Gdy obie rzeczy nam się przygotowują robimy sos. Do sporej miski wbijamy dwa jajka i roztrzepujemy. Dodajemy taką ilość startego sera, aby sos był gęsty (nie spływał z widelca), dodajemy dużo pieprzu (ja najbardziej preferuję taki, który nie jest zbyt bardzo zmielony i widać go wyraźnie. Jednak nie polecam trójkolorowego). Gdy nasz ser nie był wystarczająco słony, sypiemy trochę soli. Na koniec odrobinę oregano i bazylii i sos gotowy! Gdy odcedzimy makaron, wykładamy go najpierw na patelnię do upieczonego boczku, mieszamy, a następnie całość wkładamy do miski z sosem i mieszamy energicznie, aby jajko się nie ścięło (dlatego warto boczkiem zająć się na początku i go zestawić, aby ostygł i nie ogrzał aż tak bardzo makaronu). Wymieszaną porcję rozkładamy na talerzach i ścieramy jeszcze trochę sera na wierzch. I ucztujemy ze smakiem!

Oto moje dzisiejsze spaghetti. Najmocniej przepraszam za jakość zdjęcia, ale nie dysponuje zbyt dobrym sprzętem. trzeba mi uwierzyć, że na żywo wyglądało o wiele lepiej :)

P.S. Jutro drugi trening pupy! Już nie mogę się doczekać!